Na koniec świata cz. 3 – Rarotonga jest daleko. Bardzo daleko.

with Brak komentarzy

Kilka razy w swoim życiu udałem się na długą i trochę szaloną podróż. Jednak na to jak wyglądała droga na „koniec świata” nie byłem do końca przygotowany. By dostać się na drugą stronę globu naprawdę trzeba kochać latanie.

wyspy cooka

Londyn

Podróż rozpoczęliśmy od wizyty w Londynie, gdzie w niedzielne popołudnie mieliśmy wsiąść na pokład Boeinga 787-900 Dreamliner linii Virgin Atlantic. Zanim jednak udaliśmy się na Heathrow, skorzystaliśmy z wizyty w stolicy Wielkiej Brytanii i tradycyjnie wykorzystaliśmy ją na zwiedzanie tego pięknego miasta. W Londynie zrobiliśmy też małe zakupy. Z Wrocławia przylecieliśmy Ryanair’em i choć mieliśmy dokupione dwa bagaże nadawane (na cztery osoby) to w plecaki „podręczne” pakowaliśmy się mocno konserwatywnie. Kto spędził cały lot Ryanairem z plecakiem między nogami – doskonale wie o co chodzi. Ja przy 189 centymetrach wzrostu sam ledwo mieszczę się w tych siedzenia, a co dopiero gdy okazuje się, że muszę tam jeszcze wcisnąć plecak zapakowany na trzytygodniowe wakacje. Biorąc pod uwagę dotychczasowe doświadczenia z małymi wyspami na środku oceanu (ceny w sklepach) kupiliśmy na „wszelki wypadek” trochę jedzenia – płatki śniadaniowe, ryż czy zupki błyskawiczne. Na miejscu okazało się, że niepotrzebnie – akurat te produkty były tam dość tanie. Zawsze jednak lepiej przygotować się na najgorsze.

Na lotnisko Heathrow z centrum miasta dojechaliśmy metrem. To niby prosta rzecz, ale zawsze jestem zachwycony tym jak jest to rozwiązane w Londynie. Metro kosztuje grosze (w porównaniu z innymi sposobami dotarcia na lotniska), odjeżdża co chwilę i jest mega wygodne. Dojazd na lotnisko trwa około 50-60 minut. Warto o tym pamiętać, bo wygoda londyńskiego metra szybko rozleniwia i można odnieść wrażenie, że wszędzie da się dojechać w kilka/kilkanaście minut.

Na lotnisku nadaliśmy dwa „duże” bagaże i dostaliśmy dość niepokojącą informację o tym, że sami musimy zadbać o przepakowanie nadawanych bagaży z samolotu do samolotu podczas przesiadki w Nowej Zelandii – walizki trzeba będzie odebrać ze „ślimaka” jak w końcowej destynacji i dostarczyć do punktu odprawy bagażowej w terminalu odlotów jak na początku podróży. Taka sytuacja nie jest normą, ale może się przydarzyć. Najgorzej, że już wcześniej nasz czas na przesiadkę w tym miejscu był ekstremalnie krótki. By przesiąść się w Auckland mieliśmy tylko dwie godziny. Decydując się na tanie latanie trzeba jednak być przygotowanym na takie dodatkowe „atrakcje”.

Jedna noc mniej

Śpicie podczas podróży w samolocie? Jeśli tak to świetnie. Lot z Londynu do Szanghaju z pewnością by się Wam spodobał. Szczególnie na pokładzie Dreamlinera, gdzie na długich trasach stosuje się tzw. sztuczną noc wywołaną przez zaciemnienie wszystkich okien i wygaszenie świateł w samolocie. Długi, bo aż jedenastogodzinny lot, większość pasażerów wykorzystuje więc na sen. Niestety, ja od zawsze mam problem z zaśnięciem na pokładzie samolotu. Przeszkadza mi mój wzrost, który nie pozwala na w miarę wygodne ułożenie się w fotelu. Jeszcze więcej problemów wywołuje chyba jednak ekscytacja podróżą i chęć chłonięcia każdego jej etapu. A lot do Szanghaju jest piękny, szczególnie jeśli tak jak ja śledzicie sobie trasę na ekranie umieszczonym na siedzeniu przed Wami. Dodatkowo tradycyjnie „świetnie” trafiliśmy ze współpasażerami. Pasażer, który usiadł obok nas (na trzecim fotelu w naszym rzędzie) postanowił podczas podróży spożywać coś bardzo dziwnego o zapachu sfermentowanej(?) ryby. A pasażerka, w środkowym rzędzie niedaleko nas, oglądać całą drogę chińską telenowelę o dramatycznym przebiegu wymagającym ciągłego szlochania głównej bohaterki. Oczywiście bez słuchawek, by reszta współpasażerów mogła przeżywać ten dramat razem z nią. Przez. Jedenaście. Godzin.

To właśnie dlatego w tak wielu miejscach na tej stronie proszę Was o to, by podczas podróży myśleć także o współpasażerach i nie utrudniać im tej podróży. Nie wszyscy kochają latać. Dla niektórych osób kilka godzin w samolocie jest torturą i warto by nie uprzykrzać im tego czasu przez brak słuchawek czy jedzenie pysznej domowej kiełbasy, którą po 10 minutach pachnie cały pokład samolotu.

Osiem godzin różnicy oznacza, że wylatując o 14:00 na miejsce docieracie niedługo po północy (czasu londyńskiego). Ja o tej porze zwykle dopiero kładę się spać, a w Szanghaju jest już po 09:00 rano i dzień trzeba zaczynać od nowa. Zaczynać zaraz po jedenastu godzinach siedzenia w miejscu na niebyt wygodnym fotelu i – co tu dużo mówić – w ciężkich warunkach. Lądując w Chinach byłem już więc mocno zmęczony. Był to najdłuższy jak dotąd lot w mojej „karierze” i naprawdę odczuwałem te 9251 kilometrów. A zabawa miała dopiero się zacząć.

Lotnisko w Szanghaju jest ładne i nowoczesne. Wszędzie działa Wi-Fi. Nie działają natomiast portale typu Facebook i Instagram, które są zablokowane przez chiński rząd. Nie pochwalicie się zatem na żywo zdjęciami prosto z Szanghaju, ale też nie napiszecie do Mamy na facebookowym messengerze, że wszystko u Was w porządku. Zresztą i tak nie ma na to czasu, bo jak się okazało, blisko pięć godzin na przesiadkę w porcie lotniczym Pudong to dość… mało.

Tuż po wylądowaniu tłum ludzi wysiadających z samolotu ochrona rozdziela na dwie grupy. Korytarzem po lewej idą obywatele Chin, tym po prawej „goście”. Korytarz jest dość długi, a na jego końcu pracownicy lotniska kierują do ściany z automatami skanującymi paszporty. Wszystko odbywa się na migi, bo panowie nie znali angielskiego, ale wyglądali na dość przyjaznych. Skanujemy paszport i otrzymujemy paragon z dużym napisem „OK”. Świetna pamiątka, ale do dziś nie wiemy na czym polega weryfikacja oraz co dzieje się, gdy ktoś nie jest „ok” 🙂 W następnym kroku skierowano nas do „transfer desk”, gdzie w długiej kolejce spędziliśmy ponad godzinę. Gdy już przyszła nasza kolej sprawdzono nam paszporty i paragony z „okejką”. Duże poruszenie wywołała wklejona w paszport promesa wizowa do USA (była nam niezbędną do powrotu przez Los Angeles). Panowie nie potrafili zrozumieć po co nam ta wiza, jeśli nie lecimy do Stanów Zjednoczonych. Informacji o tym, że wracamy przez Stany albo nie zrozumieli albo po prostu ich nie satysfakcjonowała. Po wykonaniu kilku telefonów stwierdzili, że jednak wszystko jest w porządku i możemy otrzymać karty pokładowe, oficjalną pieczątkę i dołączyć do pozostałych osób już „odprawionych” , czekających tuż obok na dalsze procedury. W tej grupce czekaliśmy kolejne kilkadziesiąt minut na przedstawiciela lotniska. Ten, gdy się pojawił, zaprowadził całą grupę do pomieszczenia, w którym mierzono temperaturę ciała. Pomiar polegał na przejściu przez bramkę podobną do tych używanych podczas tradycyjnych kontroli bezpieczeństwa. Pani obsługująca urządzenie informowała o pomyślnym przejściu testu przez skinięcie głową, wbijała kolejną pieczątkę i można było wreszcie udać się do hali odlotów. Tam tradycyjna, choć bardzo szczegółowa (zabrano nam na przykład żele antybakteryjne choć miały mniej niż 100 ml i były prawidłowo zapakowane) kontrola bezpieczeństwa zakończona oczywiście pieczatką.

W Szanghaju bardzo chcieliśmy skorzystać z pięciogodzinnej przerwy i przejechać się słynnym lewitującym pociągiem rozwijającym prędkość 431 kilometrów na godzinę. Niestety, jak się okazało procedury zajęły tyle czasu, że nie było najmniejszych szans na odbycie tej ośmiominutowej podróży. Jeśli będziecie przesiadać się w tym miejscu – warto wziąć to pod uwagę.

Lekki stresik był.

Kolejnym etapem podróży był lot z Szanghaju do Auckland w Nowej Zelandii. To oznaczało, że swój świeżutki rekord najdłuższego lotu od razu poprawię o nieco ponad 120 kilometrów. Wylot znów w okolicach 14:00 i lądowanie w stolicy Nowej Zelandii o 06:45 (planowo). Dla mnie to oczywiście kolejna „ukradziona” noc, ale miałem nadzieję, że zmęczenie pierwszym jedenastogodzinnym lotem i pięcioma godzinami spacerów po lotnisku Pudong zrobią swoje. Niestety, ale skończyło się na kolejnych jedenastu godzinach śledzenia trasy na monitorze i oczekiwaniu na, bardzo smaczne, posiłki serwowane przez Air New Zealand.

O zmęczeniu szybko zapomniałem, gdy na dwie godziny przed lądowaniem poinformowano nas, że mamy około pół godzinne opóźnienie. Oraz, co było w naszym przypadku dużym szokiem, że będziemy musieli przenieść się z terminalu międzynarodowego na terminal lokalny. Pamiętacie, że wcześniej w Londynie, poinformowano nas o konieczności ponownego nadania bagaży w Auckland? No właśnie. Mamy 1,5 godziny na przesiadkę. W głowie niedawne blisko 5 godzin załatwiania formalności w Szanghaju i konieczność odebrania bagażu, zmiany terminala i ponownego nadania walizek… Obudziłem współtowarzyszy by przekazać im radosną nowinę i plan działania. Jedna osoba leci po bagaże, kolejna ogarnia rozkład terminali, jeszcze kolejna ustawia się w kolejce do „transfer desk” by załatwić papierologię. W międzyczasie poinformowaliśmy o naszym problemie jedną ze stewardess, która poleciła nam ustawić się jako pierwsi przy drzwiach wyjściowych by nie marnować czasu w kolejce do wyjścia.

Po wylądowaniu, sprintem ruszyliśmy do działania, ale zatrzymaliśmy się przy odgradzającym dalszą drogę „transfer desk”, gdzie już stała spora kolejka. Nie muszę dodawać, że z każdą minutą traciliśmy cenny czas i… cierpliwość. Po kilkunastu minutach udało się zaczepić jedną z osób z obsługi, przedstawić jej sytuację i poprosić o pomoc. Pracownik lotniska poinformował nas, że… żadnej zmiany terminala czy przekładania bagaży RACZEJ nie będzie i mamy czekać na swoją kolej przy transfer desk. Użyte słowo „raczej” nie pozwoliło nam całkiem odetchnąć, ale cierpliwie odczekaliśmy blisko 40 minut w kolejce by wreszcie otrzymać potwierdzenie, że rzeczywiście możemy spokojnie oczekiwać na dalszy lot.

Pośpiech i stres spowodowały, że ciężko nam było cieszyć się z pięknych widoków (a panorama Auckland jest naprawdę przepiękna), ale też pomogły zwalczyć ogromne już na tym etapie zmęczenie. Nie całe dwie godziny w Nowej Zelandii były bardzo ciekawe, ale nie koniecznie w taki sposób jak chcielibyśmy. Na pewno musimy tam wrócić!

Podróż w czasie wliczona w cenę

Lot z Auckland na Rarotongę był już znacznie krótszy (około 5 godzin), ale wcale nie mniej ekscytujący. Przeciwnie – z Nowej Zelandii wylecieliśmy około 09:00 rano, a na Rarortongę dotarliśmy około 14:00. Z tym, że… dzień wcześniej. Tak, do samolotu wsiedliśmy we wtorek 23 października, a wysiedliśmy z niego w poniedziałek 22 października. Wszystko przez międzynarodową linię zmiany czasu, która przebiega przez Ocean Spokojny na tej trasie. Dzięki temu mogliśmy doświadczyć jedynego znanego dotąd sposobu na „podróż w czasie”, co jest dodatkową atrakcją dla wszystkich fanów podróży lotniczych.

Niestety, cofnięcie się w czasie nie pomogło zwalczyć mojstrualnego już w tym momencie zmęczenia i sam magiczny moment… przespałem. Tak, ku własnemu zaskoczeniu po blisko 30 godzinach ciągłej podróży mój organizm wreszcie się poddał i udało mi się zasnąć. Gdy obsługa obudziła mnie na (pyszny!) obiad było już po wszystkim.

Po wylądowaniu mimo wczesnej pory (ok. 14:00) miałem wrażenie, że jest już bardzo późno i trzeba szybko dostać się do naszego noclegu zanim zapadną ciemności – to ważne w tropikalnych destynacjach ponieważ zwykle nie ma tam żadnego oświetlenia, chodników a kierowcy jeżdżą w dość specyficzny sposób. Niestety trudy podróży mocno już wpływały na funkcjonowanie naszych umysłów i zamiast wsiąść w autobus na przystanku tuż przy lotnisku (okazało się, że tam jest gdy już wylatywaliśmy), przeszliśmy się w 30 stopniowym upale około kilometra do następnego przystanku. Całe szczęście, że trafiliśmy na niemal pusty autobus, bo kierowca widząc nasze bagaże powiedział, że nie zabrałby nas gdyby miał mniej miejsca. Po ponad 35 godzinach podróży wreszcie dotarliśmy na miejsce i natychmiast poszliśmy spać. Jak piękna i warta tak trudnej drogi jest Rarotonga dowiedzieć mieliśmy się dopiero po prawie dobie regeneracji i jako takiego przyzwyczajania się do ogromnej różnicy czasu.

No, ale dotarliśmy na koniec świata.

____

Koniec części trzeciej.

Follow Michał:

Na pokładzie samolotu w sumie już ponad czterokrotnie okrążyłem ziemię. Uwielbiam szukać lotów w zupełnie nowe, mało znane lokalizacje. Wakacje bez oszczędzania byłyby dla mnie nudne ;)

Latest posts from