„Mieszkanie w raju ma swoją cenę” – powiedział zamyślony sprzedawca kokosów, gdy zapytaliśmy go o to jak mieszka się na Rarotondze. To był jedyny moment, w którym na chwilę uśmiech zniknął z jego twarzy. Chwilę wcześniej przeprowadził dla nas ekskluzywne szkolenie z obierania świeżych kokosów w swoim „South Pacific Coconut Office”. Nauka radzenia sobie z kokosami było gratisem do zakupionego za 3 dolary nowozelandzkie (ok. 8 zł) owocu.
W większości turystycznych destynacji, które odwiedziliśmy sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej. Za „szkolenie” zapłacić musielibyśmy konkretną sumę, a sprzedawca nie poświęciłby jeszcze kilku minut na to by opowiedzieć nam historię swojego życia. Na Rarotondze to zupełnie normalne. Właściciele obiektu, w którym nocowaliśmy na początku pobytu powiedzieli nam, że po trzech tygodniach pobytu będą nas rozpoznawać wszyscy mieszkańcy w najbliższej okolicy. Tak też się stało. Podczas codziennego spaceru nad lagunę Muri nasi nowi „sąsiedzi” wychodzili przed drzwi by nam pomachać i zapytać jak się mamy. Na Wyspy Cooka w ciągu roku dociera niewiele ponad 150 tysięcy turystów, a większość z nich rzadko opuszcza jeden z kilku zamkniętych „resortów”. Turystów przechadzających się ulicą lub jadących autobusem jest mało. Zresztą to jak wielu turystów jest na Rarotondze najlepiej obrazuje nasza pierwsza wizyta na plaży Muri. Poza nami, na ogólnodostępnej części plaży, nie przylegającej do jednego z dwóch hoteli, była… jedna osoba. To właśnie na tą swoistą izolację od reszty świata narzekał troszkę specjalista od kokosów.
Rarotonga jest największą z wysp należących do Wysp Cooka, mimo to jest na tyle mała, że można objechać ją samochodem w pół godziny. Właściwie jedyna droga oplata wyspę wzdłuż wybrzeża. Prawdopodobnie wszędzie dojść można by spacerem, gdyby nie fakt, że w środku wyspy znajduje się wysoka na 652 metry Te Manga – najwyższa góra Wysp Cooka. Na górę można się wspiąć, jednak wilgotne skały i wysoka temperatura powodują, że trudno nazwać taką wyprawę spacerem. Na szczęście wokół wyspy kursują autobusy komunikacji publicznej w dwóch wariantach: zgodnie z ruchem wskazówek zegara (clockwise) i… odwrotnie (anti-clockwise). Przejażdżka autobusem to ciekawe doświadczenie, a największą zaletą jest możliwość posłuchania ciekawostek o wyspie od samych mieszkańców. To właśnie dzięki takim wskazówkom trafiliśmy na przykład na najlepsze miejsce do snorkelingu na wyspie (według miejscowych). Jak się okazało, w to samo miejsce na snorkeling przyjeżdżają wycieczki zorganizowane z hoteli. Koszt takiej wycieczki to ok. 150 NZD, a my dzięki podpowiedzi współpasażera po prostu wysiedliśmy na odpowiednim przystanku i… byliśmy na miejscu.
W wiele miejsc mimo wszystko docieraliśmy jednak na pieszo. Na wyspie raczej nie ma chodników, ale ruch jest niewielki i spokojnie można spacerować drogą. Nigdy też nie chodziliśmy sami, bo zawsze mieliśmy ze sobą… czworonożnych towarzyszy. Na Rarotondze mieszka sporo psów, które doskonale rozpoznają turystów i regularnie „doczepiają się” do nich podczas spacerów. Pieski liczą oczywiście na to, że nierozważni turyści podzielą się czymś do jedzenia. Nas dość wcześniej ostrzeżono by absolutnie nie dokarmiać naszej eskorty bo… zostanie z nami na cały pobyt.
Większość czasu na Rarotondze spędziliśmy na plażach. Te są naprawdę przepiękne i bardzo różnorodne. Poza tym, na wyspie nie ma wielu atrakcji. Dość szybko zrezygnowaliśmy za wszelkich (bardzo drogich) wycieczek po wyspie. Wszędzie dotrzeć można bowiem samemu. Lot samolotem na wyspę Aitutaki również odpuściliśmy z powodu bardzo wysokiej ceny. Raz wybraliśmy się na zwiedzanie lokalnego browaru, ale ten akurat był… zamknięty. W trakcie naszego trzytygodniowego pobytu naliczyliśmy ze cztery święta państwowe, w trakcie których wszystko było zamknięte. Wyspiarski luz udzielił się zresztą szybko także i nam i przestaliśmy martwić się tym co będziemy robić następnego dnia. W relaksie pomaga także, dość szokujący na początku, brak internetu. Telefony komórkowe, które zabieracie ze sobą na Rarotongę można zaraz po wyładowaniu schować w plecaku. Na wyspie nie działa roaming, a Wi-Fi nie jest dostępne właściwie nigdzie. Nawet jeśli hotel pisze na swojej stronie o dostępności Wi-Fi to i tak by z niego korzystać trzeba wykupić dość drogi abonament. Megabajty kończą się szybko, a ich dokupienie jeszcze szybciej staje się frustrująco niewygodne. Dlatego też po kilku dniach smartfony służyły nam już tylko do robienia zdjęć, a dzień rozpoczynaliśmy od zakupienia lokalnej gazety, w której większość wiadomości ze świata i tak była przeterminowana o co najmniej kilka dni. Trudno to opisać, ale trzytygodniowy reset bez internetu, mediów społecznościowych, maili, telefonów, sms-ów itd. naprawdę pozwala odpocząć.
Na koniec świata dotarliśmy zatem zarówno w przenośni jak i w rzeczywistości. Po trzech tygodniach plażowania, nurkowania, spacerowania po dżungli i chłonięcia przepięknych widoków absolutnie nie mieliśmy ochoty wracać. Nawet pomimo faktu, że droga powrotna przez Los Angeles oznaczała dla nas „domknięcie” wymarzonej podróży dookoła świata. Całości niezapominanego klimatu Wysp Cooka dodał jeszcze na koniec legendarny Papa Jake Numanga, który od blisko 40 lat wita i żegna śpiewem wszystkie międzynarodowe loty na lotnisku Avarua na Rarotondze.